Dawno Temu i Nieprawda

Story Info
A nostalgic journey to the years of youth.
5.7k words
0
50
00
Share this Story

Font Size

Default Font Size

Font Spacing

Default Font Spacing

Font Face

Default Font Face

Reading Theme

Default Theme (White)
You need to Log In or Sign Up to have your customization saved in your Literotica profile.
PUBLIC BETA

Note: You can change font size, font face, and turn on dark mode by clicking the "A" icon tab in the Story Info Box.

You can temporarily switch back to a Classic Literotica® experience during our ongoing public Beta testing. Please consider leaving feedback on issues you experience or suggest improvements.

Click here

Od autora

Opowiadanie odwołuje się do pewnych realiów i wydarzeń drugiej połowy XX wieku w Polsce, ale zasadniczo tych realiów nie przestrzega.


-- Szyyymeeek, otwórz drzwi!!! -- Nagle na podwórzu, tuż przed wejściem do bloku, wydarła się nastolatka.

Anna aż drgnęła od tego wrzasku, gwałtownie otwierając oczy. Mimo że jej mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, przez uchylone okno, wysoki, donośny głos dziewczyny w jednej chwili nieprzyjemnie przywrócił jej pełną świadomość. A tak błogo i miękko zapadała już w sen. Pech. I to podwójny. Była na z trudem wyżebranym od szefa urlopie. I co? Dopadło ją przeziębienie i to tak mocno, jak chyba nigdy dotąd. Na szczęście wszystko już stopniowo wracało do normy. Jednak potrzebowała jeszcze dwóch, trzech dni, aby odzyskać siły. I właśnie, gdy zamierzała zdrzemnąć się, ta dziewucha zaczęła się drzeć.

-- Szymek, otwórz!!! -- ponownie głośno zawołała zniecierpliwiona nastolatka.

Durna pizda! Czego tak się drze?! -- mruknęła do siebie poirytowana Anna. Nie może zadzwonić domofonem? Zuza ma smartfona, może zadzwonić, wysłać SMS-a, a nie się drzeć. Fakt, mieszkają na parterze, a okno pokoju brata jest zaraz obok drzwi wejściowych i jeśli Szymek słucha jakiejś muzyki przez słuchawki, to tylko wrzask może usłyszeć.

Ledwo słyszalne brzęczenie zamka domofonu, świadczyło, że Szymon po raz kolejny otworzył zapominalskiej siostrze. Ciągle zapominała klucza od drzwi wejściowych na klatkę. Żeby tylko! Nierzadko brat musiał ratować ją z jakiejś opresji, bo tego czy tamtego zapomniała. Anna znała dość dobrze rodzeństwo, bo ich rodzice byli jej i męża dobrymi znajomymi.

Swoją drogą cierpliwy chłopak -- pomyślała. -- Ja na jego miejscu przełożyłabym taką siostrę przez kolano i wklepała w gołą dupę! Na pewno już niczego by nie zapomniała! Jest dwa lata starszy, poradziłby sobie z takim chucherkiem, jak Zuza. -- Zdenerwowanie nie opuszczało Anny. Pisk dziewczyny pozbawił ją snu. -- Ile ona ma lat? Jeszcze nie ma piętnastu. Ja w jej wieku byłam bardziej dojrzała, w ogóle młodzież kiedyś była bardziej dojrzała... a może nie? -- Anna nie była tego pewna, były to wszak już odległe czasy dla niej. -- Kiedy ja miałam piętnaście lat? -- zastanowiła się. -- Ech, to było czterdzieści... nie, już czterdzieści dwa lata temu. Jak ten czas szybko przeleciał... młodość... jak mgnienie oka.

Myśli kobiety niespokojnie zaczęły przeskakiwać między jej młodością a czasami Zuzy. Może to tylko takie moje wrażenie? -- spróbowała sobie uprzytomnić. -- Dawniej też słychać było darcie się dzieci, tyle że nie w sprawie drzwi, bo domofonów kiedyś nie było, a przynajmniej w zwykłych domach. No i raczej chłopców niż dziewcząt. Po prostu kiedyś dziewczynkom pewnych rzeczy nie wypadało. Tyle że nie dotyczyło to mnie. Ja nieświadomie przełamywałam ówczesne standardy, co dziewczynkom wypada, a co nie wypada.

Zuzanna... teraz chyba co druga dziewczynka ma tak na imię. Co ja robiłam w jej wieku? Ach tak... Urządzałam z koleżankami „spódniczkowe powitanie wiosny", gdy tylko po zimie pojawiały się ciepłe, typowo wiosenne dni. Spraszałyśmy się w taką sobotę u którejś z nas, w osiem, dziesięć, dziewczyn, po czym zabawą i tańcami witałyśmy wiosnę. A jeszcze wcześniej... tego się nie zapomina, mimo że to już szmat czasu... a tak jakby było to wczoraj -- westchnęła z nostalgią i uśmiechem Anna. To były inne czasy, inna epoka, inni ludzie...

* * *

Odkąd mogłam sama czytać książki, zaczęły mnie intrygować te z biblioteczki rodziców. Szczególnie na górnej półce za szybą zamykaną na kluczyk. A już naprawdę szczególnie taka jedna, zaraz pierwsza z brzegu, bardzo gruba. Chyba zawsze, gdy wchodziłam do pokoju rodziców, zerkałam na nią. Jednak była niedostępna dla mnie. Za wysoko i zamknięta. Zakazany owoc jednak kusi, a ja byłam sprytna, nieustępliwa i bardzo samodzielna. Umiałam wyznaczyć sobie jakiś cel i dążyłam do niego. Nie zniechęcały mnie pierwsze niepowodzenia.

Rodzice byli lekarzami, więc często, gdy wracałam ze szkoły, nie było ich w domu. Wówczas opiekę nade mną sprawowała sąsiadka, niepracująca, bo wychowująca gromadę własnych dzieci. Jej opieka nade mną polegała na tym, że gdybym czegoś potrzebowała, to miałam biec do niej i poprosić.

Tata był ginekologiem, a mama stomatologiem lub jak wówczas się mówiło, dentystką. Można więc powiedzieć, że jako dziewczyna miałam pod względem medycznym „pełną obsługę". Jednak miało też to swoje minusy.

Tak, byłam bardzo samodzielną dziewczynką i zawsze pod nieobecność rodziców potrafiłam znaleźć sobie zajęcie. Sama lub z zaproszonymi koleżankami. Próbowałam też zapraszać kolegów, ale trudno było mi ich przekonać, bo jak mówili, „dziewczyny są głupie i nic nie można z nimi robić".

Wcale nie uważałam się za gorszą. Wręcz byłam pewna, że mogę robić to samo, co chłopaki. Może z wyjątkiem siusiania. Tu musiałam przyznać, że chłopcy są lepsi od dziewczynek. Mogą siusiać, jak chcą, nawet do góry, a dziewczynki tego nie mogą. Uważałam za niesprawiedliwe, że chłopcy mają siusiaki, a dziewczynki nie. Poza tym zauważałam, że chłopcy są jacyś inni, tak w ogóle, i chciałam się dowiedzieć dlaczego.

W końcu, w wieku ośmiu, prawie dziewięciu lat, wyczaiłam, gdzie rodzice chowają kluczyk od zamkniętej części biblioteczki. Pozostał problem wysokości. Przytargałam z kuchni taboret, wlazłam na niego i wtedy mogłam otworzyć szklane drzwi do tajemnicy. Zanim jednak wyciągnęłam grubą i jak się okazało bardzo ciężką książkę, dokładnie przyjrzałam się, jak stoi, aby odstawić ją w identyczny sposób. Doskonale wiedziałam, że rodzice nie mogą się zorientować, że ją oglądałam.

Książka okazała się opisem osobniczego rozwoju człowieka od zapłodnienia do późnej starości, z podziałem na role społeczne kobiet i mężczyzn. Z tych ról społecznych wywnioskowałam, chociaż w książce wprost tego nie napisano, że dziewczynki są jednak głupsze od chłopców. Ponieważ nadal z tym się nie zgadzałam, na tym rozdziale zakończyłam czytanie. Zresztą starość mnie nie interesowała. Nie zamierzałam się starzeć, bo i po co miałabym to robić?

Tymczasem pierwsze rozdziały były intrygujące, bo otwierały przede mną nowy, nieznany świat. Początkowo czytanie szło mi bardzo wolno. Wielu słów nie rozumiałam, ale po co są słowniki i encyklopedie, prawda?

Za to zrozumiałam głęboki sens braku siusiaków u dziewczynek.

Pamiętam, jak uderzyłam piąstką o tapczan, na którym leżąc na brzuchu, czytałam „zakazaną księgę", z okrzykiem „tak!", gdy dowiedziałam się, skąd naprawdę biorą się dzieci. Czułam, że z tymi bocianami to jakaś ściema, bo wystarczyło pomyśleć. Skoro bociany przynoszą dzieci z Afryki, to te dzieci powinny być czarne. A nie są. Niemniej byłam lekko zszokowana odkryciem prawdy. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, by jakiś chłopak wkładał mi tam siusiaka. Byłam pewna, że na coś takiego się nie zgodzę i musi być inny sposób.

Swoją wiedzą zapragnęłam podzielić się w szkole, gdy omawiane były różnice między chłopcami i dziewczynkami. Dodam, że w czasach mojej „głębokiej młodości" na ogół przestrzegano różnic w ubiorze dzieci. Dziewczynki rzadko widywało się w spodniach i jeśli nawet nie budziło to niesmaku wśród dorosłych i koleżanek, to na pewno zdziwienie. Ciekawe, że chłopcy raczej nie mieli nic przeciwko takiemu strojowi koleżanek.

Po omówieniu różnic w ubiorze ja wyrwałam się do odpowiedzi:

-- Bo proszę pani, różnica jest jeszcze taka, że dziewczynki mają jajniki i pochwy, a chłopcy jądra i penisy! -- dumnie pochwaliłam się przed całą klasą swoją rozległą wiedzą.

Chciałam jeszcze dodać, że mogę na tablicy narysować, jak to wygląda i co do czego służy, jednak widok nagle spąsowiałej pani i chichot kilku dziewczynek i chłopców powstrzymał mnie od dalszej wypowiedzi. Reszta klasy gapiła się na mnie, chyba nie rozumiejąc, o czym mówię.

-- Natychmiast zamilcz dziecko i usiądź w ławce! -- poleciła mi spanikowanym głosem nauczycielka. -- Dwója! -- dodała.

Incydent oparł się o rodziców. Tata jednak twardo interweniował w sprawie dwói, gdyż jak stwierdził, w świetle współczesnej wiedzy medycznej, moja wypowiedź była całkowicie poprawna. Ostatecznie dwója została mi anulowana, jednak ku mojemu rozczarowaniu, piątki też nie dostałam.

Od czasu do czasu zdarzało mi się szokować rodziców, szczególnie mamę, bo tato moje szaleństwa przyjmował na ogół ze stoickim spokojem. Tak było, gdy w wieku dziesięciu lat przyciągnęłam do domu kolegę i bez cienia zażenowania przedstawiłam go mamie: „mamo to mój chłopak...". Chodzenie jednak polegało tylko na tym, że „mój chłopak" po lekcjach zanosił mi do domu tornister z książkami. Cóż, miałam dziesięć lat... Dwa miesiące później chłopak mi się znudził, więc go rzuciłam. Miałam już inny pomysł. Znacznie ciekawszy.

Postanowiłam wstąpić do podwórkowego gangu. Jednak nie takiego „dziewczyńskiego", z różowymi kokardkami we włosach, a prawdziwego, w którym byli tylko chłopaki. Nie widziałam powodu, dla którego nie miałyby być też dziewczyny. Nie czułam się gorsza i postanowiłam udowodnić, że dziewczyna może to samo, co chłopak. Oczywiście cały czas pamiętałam, że oni mają penisy, a ja pochwę, ale wówczas nie wydawało mi się to istotną różnicą.

Wiedziałam, że nie będzie łatwo i byłam przygotowana. Dlatego nie zraziły mnie śmiechy i drwiące miny chłopaków, gdy oznajmiłam im, że chcę wstąpić do ich bandy.

-- Dziewczyny są za głupie! -- zawołał jeden.

-- I tchórzliwe! -- dodał drugi z drwiącym śmiechem.

-- Nie potrafią się bić! -- zadrwił któryś.

-- Nie dadzą rady! -- odezwał się następny.

-- Możecie mnie poddać próbie! -- buńczucznie odkrzyknęłam.

-- Daj spokój, idź bawić się lalkami -- rzucił ten od „głupich dziewczyn", po czym towarzystwo gruchnęło śmiechem.

-- Teraz to wy tchórzycie! -- warknęłam wściekła, aż tupnęłam nogą.

-- Dobrze -- odezwał się ich szef, ironicznie spoglądając na mnie. -- Wejdź na to drzewo. Na czubek.

Spojrzałam na wskazane drzewo i zmroziło mnie. To było drzewo wysokości czteropiętrowego budynku.

-- Mówiłem -- odezwał się jeden lekceważąco -- baby nie dadzą rady.

Na te słowa znowu poczułam wściekłość. Nabrałam powietrza w płuca i ruszyłam w kierunku drzewa. Panicznie się bałam, ale nie mogłam stchórzyć. Nie teraz. Zostałabym na zawsze pośmiewiskiem chłopaków na podwórku. Gdy zaczęłam się wspinać, skoncentrowałam się tylko na zadaniu, świat na zewnątrz jakby przestał istnieć, Tak samo strach, nie do końca, ale gdzieś uleciał.

W okolicy trzeciego piętra chłopaki zaczęli wołać, że już wystarczy i żebym złaziła. Chyba się przestraszyli, że coś mogłoby mi się stać, drzewo robiło się coraz cieńsze. Tyle że byłam lżejsza od nich, to mogłam w miarę bezpiecznie wejść wyżej.

Zejście zajęło mi chyba trzy razy tyle czasu co wejście, bo musiałam patrzeć w dół. W końcu stanęłam drżącymi nogami na ziemi, spocona jak mysz, ze strachu.

-- No dobrze -- odezwał się z niechęcią w głosie ich szef -- na razie możesz się z nami bawić. Tak zostałam członkiem „prawdziwej" bandy.

Szybko zdobyłam uznanie, gdy okazało się, że potrafię się bić. Nie jak baba, ale tak samo, jak oni. Na początku miałam w tym spore sukcesy. To były czasy, gdy dziewczynek się nie biło. Chłopaki z konkurencyjnej bandy nie wiedzieli, jak mnie traktować, więc każdemu, który mi się nawinął, przywalałam. Potem gdy zorientowali się, że biję tak samo, jak oni, bywało różnie. Byłam lżejsza i słabsza fizycznie od nich, ale ratowało mnie to, że byłam bardzo zwinna i większość ciosów chłopaka nie docierała do mnie. Za to moje tak. Niemniej jak trafiłam na równie zwinnego, to już dostawałam lanie. Nigdy jednak nie płakałam, chociaż bolało. Nie mogłam sobie pozwolić na taką kompromitację. Jako jedyna dziewczyna w bandzie, musiałam być twardsza od nich.

Nieraz, gdy wracałam do domu posiniaczona albo z podbitym okiem, mama załamywała ręce:

-- Córeczko, dziewczynki się nie biją, to nie wypada. A z chłopcami to już w ogóle nie do pomyślenia!

Czasami odpowiadałam półgębkiem, ale buńczucznie:

-- On dostał bardziej!

Początkowo pewnym problemem dla mnie było sikanie. Nie mogłam przecież przerwać zabawy i pobiec do domu. Chłopaki stawali pod drzewem, wyciągali ptaszki i sikali. Ja z oczywistych powodów niczego nie mogłam wyciągnąć. Musiałam zsunąć majtki i ukucnąć. Trochę mnie krępowało, gdy wszyscy stawali wokół i się gapili. Jakoś jednak wytrzymywałam te spojrzenia. Mówiłam sobie, że skoro oni nie wstydzą się wyciągać przy mnie ptaszków, to też nie muszę się wstydzić. Na szczęście szybko przestali się tak ostentacyjnie gapić. Zerkali tylko dyskretnie. Pewnie byli ciekawi, jak sika dziewczyna.

Jak wspominałam, w tamtych czasach dziewczynki nosiły spódnice lub sukienki i mnie też tak ubierała mama. Z tym wiązał się jeszcze jeden problem. Gdy właziłam na drzewo, a w łażeniu po drzewach też miałam sukcesy, chłopaki na dole gapili się na mnie z głupimi uśmieszkami, trącając nawzajem. Nie wiedziałam, o co im chodzi. Pewnego razu, gdy już rozchodziliśmy się do domów, zatrzymałam jednego i gdy zostaliśmy sami, zapytałam go o to.

-- Ale nie pobijesz mnie? -- przestraszył się.

-- Jasne, że nie. Chcę tylko wiedzieć -- odpowiedziałam zdumiona. Nie zamierzałam nikogo bić.

-- No bo -- odezwał się niepewnie -- jak tak siedzisz na drzewie, to widać ci majtki.

Znowu się zdziwiłam. Bo co ciekawego może być w majtkach? Majtki jak majtki, normalne.

-- Ale dlaczego tam się gapicie? -- drążyłam temat.

-- Nie wiem. -- Na potwierdzenie wzruszył ramionami. -- To tak jakoś... samo...

Podziękowałam i zrobiłam kilka kroków w kierunku domu, gdy chłopak, widać ośmielony tym, że mu nie przywaliłam, rzucił za mną:

-- Masz fajną dupę!

Odruchowo obróciłam się, odpowiadając „dzięki", chociaż tak naprawdę nie wiedziałam, czy powinnam dziękować, czy się obrazić.

W domu stanęłam przed dużym lustrem w przedpokoju, zadarłam spódnicę, usiłując dojrzeć tyłek. Nigdy się nad nim nie zastanawiałam. Tyłek to tyłek i już. Wyglądał zwyczajnie, co w nim miałoby być fajnego? Przypomniałam sobie, że są rzeczy, które widzą dziewczyny, a których nie dostrzegają chłopcy. A co, jeśli są rzeczy, które widzą chłopcy, a których nie widzą dziewczyny? Ta myśl zaniepokoiła mnie. Westchnęłam głęboko. Do tej pory wydawało mi się, że chłopcy to takie nieskomplikowane stworzenia i już rozgryzłam ich całkowicie. Teraz okazało się, że jeszcze muszę się o nich sporo nauczyć. Opuściłam spódnicę i poszłam do kuchni, bo zgłodniałam od zabawy na podwórku. Wcześniej jednak musiałam załatwić z mamą jedną sprawę.

-- Mamo, chcę mieć spodnie -- odezwałam się z zaskoczenia.

-- Dziecko! -- mama załamała ręce -- co ci przyszło do głowy? W spodniach chodzą chłopcy, a nie dziewczynki, jak ty będziesz wyglądać???

Wiedziałam, że nie będzie łatwo, więc miałam już obmyśloną ripostę. Nie mogłam oczywiście powiedzieć, że gdy włażę na drzewo, to chłopcy zaglądają mi pod spódniczkę, bo mama zabraniała mi łażenia po drzewach, więc powiedziałam:

-- No bo jak bawię się na trzepaku i tak zwisam, to chłopaki się śmieją ze mnie, bo widać mi majteczki.

Moja argumentacja okazała się chyba celna, bo mama westchnęła głęboko i po dłuższym zastanowieniu powiedziała z rezygnacją w głosie:

-- No dobrze, pomyślę.

Kilka dni później zaprowadziła mnie do krawca, który uszył od razu dwie pary spodni, abym miała na zmianę.

Gdy pojawiłam się w nich po raz pierwszy na podwórku, chłopaki z bandy aż zagwizdali z podziwu na mój widok. Chyba dopiero wtedy całkowicie mnie zaakceptowali.

Spodnie okazały się tak wygodne i praktyczne, że od tej pory nie chciałam w niczym innym chodzić. Jedynie na jakieś uroczystości czy spotkania rodzinne, mamie udawało się zmusić mnie do założenia sukienki czy spódnicy.

Niestety, rok później rodzice postanowili przenieść się do dużego miasta. Mieszkaliśmy w niespełna 40-tysięcznym mieście. Przeprowadzka do 270-tysięcznego miasta, prawie sto kilometrów dalej, otwierała przed rodzicami nowe horyzonty kariery zawodowej, jak mi wyjaśnili. Zamykała jednak moją tak dobrze rozwijającą się karierę w bandzie.

Byłam niepocieszona, bo oznaczało to zerwanie ze wszystkimi znajomymi, a szczególnie z chłopakami z bandy. Na zawsze.

Gdy przyszło do pożegnania, chłopaki ledwo powstrzymywali łzy.

-- Mamy dla ciebie prezent na pożegnanie, żebyś o nas pamiętała. Wszyscy się zrzuciliśmy -- odezwał się szef, wręczając mi małe zawiniątko.

Gdy rozpakowałam i zobaczyłam piękny, czerwony scyzoryk wieloostrzowy, nie dałam rady i się rozpłakałam.

-- Dziękuję -- tylko tyle zdołałam przez płacz wydukać. Żal, smutek rozstania, ściskał mi gardło jak nigdy dotąd.

Wiem, że zachowałam się jak zwyczajna baba, ale nie potrafiłam inaczej. Wiedziałam też, że chłopcy tego nie lubią, ale o dziwo, tym razem żaden się nie opierał, gdy chlipiąc, po kolei każdego przytulałam i całowałam w policzek. Na koniec kilku z nich też zaczęło mrugać zaszklonymi oczami i pociągać nosem.

Wieczorem, leżąc w łóżku, znów chciało mi się płakać. Cóż jednak to by mogło pomóc? Byłyby to tylko łzy bezsilności. I tak rozpamiętując niedawne wydarzenia, zrozumiałam, albo raczej poczułam całą sobą, jedną prostą rzecz: każda bajka, każda zabawa, każde przyjemne wieczory -- na pewno kiedyś się skończą. Pamiętacie, jak o letnim zmierzchu wołają was do domu, a wy błagacie: „No, jeszcze tylko pięć minut". Ale pięć minut mija jak jedna i, mimo wszystko, trzeba odejść od wesołej zabawy pod gwiazdami do nudnego mieszkania. I zasypiając, wiemy, że takiego wieczoru już nie będzie. Będą inne dobre i złe, ale takiego, nie będzie już nigdy.*

Nieprawda! -- Coś we mnie się zbuntowało, aż uderzyłam piąstką o poduszkę. Nic się jeszcze nie skończyło! Nie pozwolę na to! Wszystko będzie na nowo nieraz i może nawet piękniejsze. Z tą myślą i delikatnym uśmiechem na twarzy, usnęłam.

Do dziś mam ten scyzoryk i do dziś jest to jedna z najcenniejszych moich pamiątek. Karawela odpłynęła, pozostawiając na zawsze cień dziecięcych wspomnień na duszy.

Po przeprowadzce poprawiły się i to znacznie nasze warunki mieszkaniowe. W starym domu była tylko wanna z ręcznym prysznicem. W dodatku, aby była ciepła woda, trzeba było ją podgrzać w bojlerze, rozpalając węglem w kuchni. Tutaj, w nowym budownictwie, była już bieżąca ciepła woda i prawdziwy prysznic na stojaku. Raj na ziemi. Mogłam włazić pod prysznic, kiedy tylko chciałam!

Zaczynałam powoli wchodzić w okres dojrzewania i wtedy „pierwiastki żeńskie" we mnie zaczęły brać górę nad „męskimi". W nowej szkole szybko zdobyłam grono dobrych koleżanek. Wkrótce chłopcy poszli w odstawkę. Na jakiś czas.

Pewnego dnia, gdy tylko skończyłam czternaście lat, tato poprosił mnie na rozmowę. Powiedział o zagrożeniach, jakie czyhają na młodą dziewczynę i stwierdził, że powinnam wybrać sobie ginekologa, u którego będę się regularnie badać. I jeszcze, że byłoby mu miło, gdyby to on został moim lekarzem, ale rozumie, że mogłoby to być dla mnie krępujące, więc jeśli wybiorę sobie kogoś innego, nie będzie miał o to do mnie żalu. Dodał też, że w gabinecie będzie lekarzem, a nie moim tatą i w związku z tym obowiązuje go tajemnica lekarska.

Miałam z tym ogromną zagwozdkę. Mogłam wybrać ginekologa, który mi się spodoba, ale co, jeśli w czasie badania się podniecę albo co gorsza, dostanę orgazmu? Nawet nie mogłam sobie wyobrazić, jaki to byłby wstyd. A do lekarza, który mi się nie podoba, przecież nie pójdę. Teoretycznie mogłam pójść do kobiety ginekologa, ale jednego byłam pewna: żadna baba nie będzie gapiła mi się w pizdę. Ostatecznie ze smutkiem skonstatowałam, że nie mam wyjścia. To może być tylko tata.

Tata jeszcze raz przypomniał mi, że w gabinecie lekarskim jest lekarzem i w związku z tym mam do niego zwracać się „panie doktorze", a nie „tato". Mimo tej wiedzy, w ostatniej chwili, gdy już zdjęłam spodnie, opadł mnie wstyd i niepewność, czy dobrze robię. Zrobiłam się czerwona, aż policzki zaczęły mnie piec i czułam, jak robi mi się gorąco, jakbym nagle znalazła się w piekarniku. Przez moment opadło mnie wrażenie, że nie dam rady. Przypomniały mi się wtedy słowa mamy, która, gdy odwlekałam zrobienie czegoś, na co nie miałam ochoty, mówiła: „Szybciej zaczniesz, szybciej skończysz". Mimo obezwładniającego wstydu, graniczącego z paniką, wzięłam się w garść. Powiedziałam sobie w duchu: „raz kozie śmierć", po czym szybkim, zdecydowanym ruchem ściągnęłam majtki.

12